środa, 13 kwietnia 2011

Antropologia bycia antropologiem


W mojej pracy badawczej zajmuję się zjawiskiem szaleństwa i samobójstwa w kulturze. Konkretnie interesuje mnie szaleństwo świadome - spotykane najczęściej w artystycznych niszach kulturowych: np.: w trakcie procesu tworzenia; oraz samobójstwo mentalne, niefizyczne - występujące u osobowości odczuwających nieustannie proces przemijania, o predylekcji suicydalnej i światopoglądzie śmiercionośnym. Owe zjawiska demaskują podstawową funkcję kultury, jaką jest mechanizm obronny, chroniący człowieka przed świadomością śmierci. Kultura jest tu pojmowana jako następstwo strachu przed nieuniknioną utratą życia, jako przestrzeń umożliwiająca potrzebę zapisu własnego doświadczenia, tym samym jego utrwalenia (1), jeśli zaświaty okażą się urojeniem, a przekazanie genów niemożliwe, lub też niewystarczające. Zatem, "teren" jako przestrzeń czy też pole badawcze jest dla mnie ludzką świadomością - rozumianą zbiorowo i jednostkowo; terenem elastycznym, który można poszerzać, jednak nie sposób być świadomym w stu procentach. We wszystkim jesteśmy mniej więcej: mamy "ileś tam" procent pewności siebie, parę procent mądrości, kilka procent wolności, itd.

Zainteresowanie swe kieruję ku jednostkom świadomym na tyle, by mogły utrzymywać swoje poczucie rzeczywistości w kontakcie z różnymi jej obliczami; istoty zawodowo kształcące się w możliwościach bycia przez jakiś czas w kontakcie z "odmiennością", z niewiadomą, przy tymczasowym braku własnej tożsamości, bo ta jest w świadomości badacza kulturowym konstruktem. Takie osoby są narażone na możliwość "utraty zmysłów", jednak bezpieczne, gdyż potrafią kontrolować stany swojej świadomości, bo i ta staje się materiałem, obiektem badawczym.
Kultura to rodzaj okularów przeciwsłonecznych poprzez które patrzymy na świat i widzimy to co możemy, zależnie od firmy, marki tychże okularów i substancji z jakiej zostały wykonane (wchodzą tu w grę tak różne sprawy jak geny, wychowanie, wrażliwość, wiedza itp.). Owe okulary służą do "filtracji zjawisk" bez której nie bylibyśmy zdolni odbierać zdarzeń. Konieczna jest mediacja, pośredniość odbioru, by nie oszaleć w gąszczu rzeczy - jak ślepy, któremu przywrócono wzrok - przez brak umiejętności metaforyzowania. Wszakże posiadanie pierwszej nabytej gramatyki językowej (co możliwe jest do ósmego roku życia) pozwala nam dopiero na naukę kolejnych kompetencji językowych jak i słownikowych, tj. budowania następnych światopoglądów czy też rozbudowywania już posiadanego.
Nie ma prawd rzeczywistości, są jej interpretacje, na przykład powiedzenie: życie to kultura. Niektórzy przyjmują schematy i odgrywają role społeczne bezrefleksyjnie, inni przekaz danych z tradycji i teraźniejszości analizują, na tyle na ile są przygotowani i świadomi własnego uwikłania w sieć interpretacyjną, stąd wszelkie aberracje od tzw. normy; każdy robi tyle ile może, zależnie od tego jak został potraktowany w procesie akulturacji, z jakim bagażem genetycznym doń wkroczył, co potrafi z tym fantem zrobić i czy w ogóle zdoła to sobie uświadomić.
Antypsychiatryczna szkoła francuskiego filozofa Michela Foucaulta traktuje kulturę patogennie, chorobotwórczo, z jej to podejścia wynikałoby, że nie same geny ale konkretne doświadczenia rozwijałyby potencjalność chorób psychicznych u każdego z nas: nie ma warunków, nie ma rozwoju potencji. Żyjemy w kulturze a nie w próżni, więc nikt nie jest tak naprawdę chory ani zdrowy, wszystko zależy od tego za jakiego zostaje uznanym przez daną społeczność, która żyje w konkretnych uwarunkowaniach obyczajowych i zależnie od tego jedne metafory zyskają uznanie, a ich autorzy zostają ogłoszeni geniuszami, inne pozostaną nonsensem, a ich autorzy uznani wariatów.
Moim zdaniem badacz terenowy musi być trochę geniuszem trochę wariatem, w końcu ujawnia mechanizmy działania kultury i przekracza własne uwarunkowania kulturowe, które choć są przeszkadzające w rozumieniu innych uwarunkowań, to paradoksalnie umożliwiają interpretację nowych danych. Bez tego ograniczenia "rozumienie" nie byłoby w ogóle możliwe, bo skoro nie odbieramy rzeczywistości bezpośrednio, to konieczne jest do jej pośredniego odbioru zestaw danych, uwikłanie w sieć znaczeń, interpretujące fragmenty rzeczywistości. Po prostu musimy być zanurzeni w "swojej" kulturze ale zdawać sobie z tego sprawę, by móc wkroczyć w jakieś mierze w inną kulturę, co jest już rodzajem szaleństwa, wykroczeniem poza ustaloną granicę.
Warto by antropolog był wszechstronnie wykształcony: filozoficznie, historycznie, socjologicznie, psychologicznie, by móc podchodzić do problemów humanistycznych interdyscyplinarnie; a przed wkroczeniem w teren powinien zbadać proces tworzenia się pojęć, zobaczyć też samego siebie w uwikłaniu do tematu, wejść meta-naukę i dostrzegać na każdym etapie problem bycia naukowcem w ogóle.
Etnologia, dostarczyła nam narzędzi zdolnych do oglądania obcych nawet wśród swoich - np.: grup naukowców jako poszczególnych plemion posługujących się własnym językiem, odrębnym od innych języków naukowych oraz własnym odrębnym światopoglądem; i tak oto fizycy mają swój świat, chemicy swój, socjolodzy swój itd., istna wieża Babel. A etnolog jawi się jako meta-naukowiec, jako "ten wariat", który potrafi przekraczać granice słowników finalnych, jak ironistka - postać stworzona przez Richarda Rorty'ego, której chodzi przede wszystkim o język (tekst), gdyż odczuwa ona silne i nieustanne wątpliwości co do słownika finalnego, którym aktualnie się posługuje, ponieważ zrobiły na niej wrażenie inne słowniki - przyjmowane za finalne przez innych ludzi i wytwory literackie jakie napotkała na swej drodze (Rorty 1988, s.107 i 108). Rozumowanie wyrażone w jakimkolwiek słowniku nie może być ostateczne i nie może rozproszyć jej wątpliwości, gdyż wszystkie słowniki są podobnie oddalone od rzeczywistości. Słowa nie będąc tym co opisują, nie są w stanie przybliżyć nas do niej i to jest dramat jednostek obdarzonych wrażliwością na sposób wyrażania się, przeto często dochodzi w ich sytuacji do korzystania z innych, pozawerbalnych możliwości ekspresji myśli i uczuć. Ironist(k)a wie, że przebić się przez zjawiska ku temu co rzeczywiste jest niemożliwie, ale wie także że wiele można wygrać na drodze ku zrozumieniu, tworząc nowe na starym. Tak też czynią geniusze, lub jednostki uznane za chorobowe. Jednostki zwyczajne, powiedzmy: "normalne" używają słownika finalnego uzasadniając słowa słowami, takimi jak: zawsze/nigdy, prawda/kłamstwo, dobro/zło, piękny/brzydki, wszystko/nic... popadając w błędne koło argumentacji, gdyż owe słowa są ostatnią instancją językową poza którą jest jeszcze nadprzyrodzona moc, a dalej już tylko nicość... albo badacz, który dostrzeże tę konwencję i wytłumaczy ją.
Antropolog powinien być świadomy mechanizmów jakie rządzą jednostkami na przykład gdy je "przesłuchuje", ale ma moralny obowiązek traktowania informatora właśnie jako informatora, od którego można się dowiedzieć czegoś nowego, jako partnera do dialogu z inną rzeczywistością, który jest zarazem przedmiotem badań i przewodnikiem po nieznanym, co powinno zostać ujawnione interlokutorowi. Badacz z kolei powinien spróbować doświadczyć wyobcowania z własnej kultury i tymczasowej transgresji osobowościowej, być poza a jednocześnie "w" (potrzebny jest tu dystans do przedmiotu badań, jak i zaangażowanie - uczynienie zeń podmiotu; zawieszenie sądu i próba jego sformułowania. Istny szaleństwo).

"Badania terenowe zazwyczaj zakładają fizyczne opuszczenie 'swojego domu', by podróżować 'do' i 'z' jakiegoś znacząco różnego miejsca" - cytując słowa organizatorów konferencji... ale "teren" o którym mówię jest w samym badaczu, jak i u rozmówcy w głowie. Zatem nieuniknione jest wychodzenie z siebie, żeby wyjść z kultury i wejść w inną, aczkolwiek relatywizm jest niemożliwy raczej, gdyż nie sposób widzieć wszystkich kultur naraz. Relatywizm zakłada obiektywizm, który także jest nierzeczywisty. Nie istnieje żadna "super-kultura" w której moglibyśmy się znaleźć, by móc określać kultury poszczególne. Pytanie, czy możliwe jest wyjście poza własną kulturę i wejście w inną? Leszek Kołakowski twierdzi, że możliwe jest przekraczanie poszczególnych granic, ale przekroczenie istnienia samej granicy już nie ("Charaktery" 2007, s. 80). Czyli granice poszczególnych kultur mogłyby być przesuwane, ale niemożliwe byłyby one do przekroczenia, nie mówiąc już o wyjściu poza kulturę w ogóle (poza ludzki świat), może dlatego, iż nie istnieje - jak już wspomnieliśmy - żadna "ponad-kultura". Nie możemy zmieniać tego czego nie ma, to bardzo pocieszająca myśl, co przerażające to, to, że często nie wiemy co istnieje, a co nie. Zatem bez odpowiedzi pozostaje pytanie czy w ogóle warto je formułować...
Możliwe jest zmienianie niektórych nagromadzonych danych, możemy na przykład o niepotrzebnych zapomnieć, lub siłą woli pozbyć się ich, chociażby na chwilę, by mieć na jakiś czas umysł wolny od zbędnych naleciałości, ale zastanówmy się czy jest to konieczne w ogóle do przyswajania kolejnych danych, wszak nasz teren umysłowy jest substancją rozciągłą, można go poszerzać, a on potrzebuje zasilania z zewnątrz, ciągłego nasycania nienasyconego zaciekawienia światem, by móc być pobudzanym do kolejnych zadziwień. Do "właściwego bycia" w ogólności konieczna jest świadomość bycia ku śmierci (2), jak i socjalizacja, akulturacja, czyli wiedza, lub mocniej - sadyzm i masochizm, "tresura przemocą" idąc tropem dzieła Michela Foucault pt.: Nadzorować i karać, pamiętając, iż ten wątek przewija się we wszystkich jego pracach.
Samoświadomość jest umownym zbiorem pragnień i przekonań, świadomością własnej konwencji, konstrukcji, dzięki temu właśnie możemy uzyskać szerszy zakres wolności, zdeterminowany już tylko nielicznymi normami i dyrektywami określonego języka, danej kultury. Pojęcie ironii Richarda Rorty'ego to stałe utrzymywanie wątpliwości co do prawdziwości, bądź słuszności kulturowo obowiązujących (wiążących) przekonań, a więc gotowości do zarzucenia ich. Mając wszelako na uwadze, że gdy nie ma uniwersaliów, nie ma o czym gadać, jednakowoż wychodzenie w dyskusji od Boga czy innego absolutu jest zarazem jej końcem.
Dla tych którzy "negliżują" reguły kulturowe i świadomie wyłamują się z kultury - tej w ogóle (poprzez śmierć) i tej konkretnej (poprzez mentalną korozję) - uniwersalia są niebezpieczne, gdyż zamykając w sieci znaczeń utrudniają poznanie. Jednak bez swoistej rzeczywistości wirtualnej jaką jest kultura nie byłaby możliwa "solidarność" pomiędzy jednostkami. Tylko nieliczni mogą podważać system, reszta musi dbać o w miarę czytelną komunikację i solidarność. Rorty uważa jednak, że obie postawy da się pogodzić: można pielęgnować permanentne utrzymywanie się w wątpliwościach, być konsekwentnym "sceptystą-niedowiarkiem", a jednak od czasu do czasu dać się "oszukać" ideom obecnym w danej kulturze, ideom wiary, miłości, braterstwa etc., jak w kinie, czy przy lekturze dobrego kryminału, z racji wrażliwości i empatii wszelako zawieszając wiedzę. Można wierzyć i nie wierzyć jednocześnie, traktować coś jako oryginalne i wyjątkowe, a równocześnie jako tradycyjne i stałe. Wielkie rzeczy traktować jako sprawy małej wagi, a te małe wielkiej.
Człowiek dla Rorty'ego nie jest istotą przede wszystkim poznającą, lecz raczej istotą działającą, posługującą się różnymi narzędziami po to, aby nie tylko przetrwać, lecz i czynić swe życie wygodniejszym, jak i ciekawszym (dlatego możliwe jest wierzyć jednocześnie w świętych i kosmitów - antropologa przecież to nie dziwi). Głównym narzędziem jest wiedza, która nie mówi nam jednak niczego o tym w jaki sposób świat naprawdę jest. Wiedza jest wytworem kulturowym i kultura w pełni odpowiada za jej treść. "Rdzeniem nowej humanistyki jest próba zastąpienia pojęcia prawdziwych przekonań jako reprezentacji 'natury rzeczy', myśleniem o nich jako o udanych regułach działania" (Szahaj 2002, s. 19). Obiektywność należałoby rozumieć zatem jako intersubiektywistyczną zgodę na jakiś sposób preparowania świata, gdyż poznanie rozgrywa się pomiędzy językiem, a używającą go wspólnotą społeczną, nie zaś między językiem a rzeczywistością, dlatego Rorty rezygnuje z naiwnego pojęcia reprezentacjonizmu i proponuje przenieść zagadnienia prawdy całkowicie na obszar tego co kulturowe i zadowolić się prawdziwością w sensie pragmatycznym.

Celem humanisty jest ukazywanie konwencjalności praktyk społecznych i stereotypowości form wiedzy, oraz przekraczanie i wynajdywanie nowych metafor (Tamże, s. 89). Przekraczanie kultury, doszukiwanie się trzonu egzystencji ma w sobie coś z romantyzmu, jak twierdzi Rorty i jest ekscytujące; ale równocześnie jest to bardzo bolesny proces pozbywania się iluzji, nie tyle świadomy co nieunikniony, gdy się zajdzie w pewnym momencie, w pewnych kwestiach za daleko. Ma to tyle samo wspólnego z rozkładem co z rozwojem, z destrukcją jak i kreacją. Ta pochylnia nie jest równa, więc czasem można odnieść wrażenie wzrastania innym razem spadania. Zdarzają się jednostki pozytywnie przechodzące przez "tracenie zmysłów kulturowych", które są gotowe do odłączenia i rozkładania danych na system jedynkowy; a ktoś, kto nie czuje bolesnych konsekwencji tego procesu chyba po prostu nie wie co się dzieje i podlega temu bezwiednie, znieczulając się od czasu do czasu używką, jak zaboli. Nie każdy może być antropologiem kultury, przynajmniej nie przez cały czas; ale antropologiem się nie bywa, jest się nim albo nie, tak jak artystą, gdyż jest to rodzaj uwrażliwienia, może nawet powołania - by odkurzyć zapomniane, trochę patetyczne słowo, a nie tylko wyuczenia (tzn. wiedza jest tu nieodzowna ale budowana na intuicji), jeśli traktujemy to powołanie jako humanistykę i twórczość, a nie tylko jako dyplom z etnologii i erudycję w używaniu słów ze słownika terminów etnologicznych. Jednak to już i inna dyskusja dotycząca granic dyscyplin naukowych, które moim zdaniem - dodam tylko - antropolog powinien przekraczać, bo jest humanistą w pełni tego słowa znaczeniu.

    Przypisy:
    1. Tym problemem zajął się Zygmunt Bauman w swoim studium pt.: Śmierć i nieśmiertelności. O wielości strategii życia.
    2. Bycie w świecie jest zawsze ku śmierci ale zaprzątane przez zakup kolejnego opiekacza do pieczywa czy następnej golarki odwraca naszą uwagę od tej podstawowej sprawy i nie pozwala być właściwie, co wnikliwie analizuje Martin Heidegger w swej obszernej rozprawie pt.: Bycie i czas.
    Bibliografia:
    1. Bauman Z., Śmierć i nieśmiertelność. O wielości strategii życia, Warszawa, PWN, 1998. 
    2. Foucault M., Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, Warszawa, Fundacja Aletheia, 1998. 
    3. Heidegger M., Bycie i czas, Warszawa, PWN, 1994. 
    4. Kołakowski L., Do sacrum poprzez zło, "Charaktery", nr 10 2007, s. 80-82. 
    5. Rorty R., Przygodność, ironia i solidarność, Warszawa, Wyd. Spacja, 1988. 
    6. Szahaj A., Ironia i miłość. Neopragmatyzm Richarda Rorty'ego w kontekście sporu o postmodernizm, Wyd. Uni. Wrocławskiego, 2002.





Mentalna agonia

    Samobójstwo jako zjawisko zostało zaszufladkowane i skodyfikowane przez naukowców i humanistów głównie pod względem motywu. Przykładowo dla Zygmunta Freuda przyczyna samobójcza jest zewnętrzna lub wewnętrzna (Freud 1999). Z kolei Emil Durkheim dzieli samobójstwa na: altruistyczne i egoistyczne (Szacki 1964). Przedstawia to typowy dla naukowców sposób myślenia: albo - albo...
    Dla mnie najistotniejsza i najciekawsza jest świadomość dostępnej możliwości popełnienia czynu definitywnego. Proponuję zatem podział śmierci samobójczej ze względu na świadomość umierania. Pierwszą będzie, samobójcza śmierć koincydentalna: powstała z niefortunnego splotu wydarzeń, drugą, agonia mentalna: rozmyślna, długotrwała śmierć mentalna za życia.
    Samobójstwa koincydentalne - powstałe ze zbiegu okoliczności - dzielę na: 
    • społeczne > zobiektywizowane rytualne samobójstwa sankcjonowane tradycją czy też nakazem religijnym, np.: w Japonii seppuku, tj. własnoręczne otwarcie trzewi dokonywane mieczem przez samuraja, uprzedzające śmierć haniebną; innym przykładem są kamikaze: specjalne jednostki lotnicze wykonujące samobójcze ataki na okręty wojenne. W Indiach tzw. sutee, czyli samospalenie wdowy na stosie całopalnym wraz z jej zmarłym mężem. Na Bliskim Wschodzie tzw. talab asz-szahada: rozmyślne zabieganie o śmierć na "drodze do boga", szczególnie w dżihadzie (świętej wojnie w imię szerzenia wiary).
    Następnym samobójstwem koincydentalnym, ale już idiosynkratycznym, wolicjonalnym, jednak nadal nie do końca przemyślanym byłoby: 
    • afektywne > incydentalne samobójstwo jako syndrom psychotyczny spowodowane impulsem. Jest to rodzaj samobójczej reakcji na sytuację nie do zniesienia, gdy u potencjalnego desperata zaburzona zostaje percepcja rzeczywistości oraz samoocena z powodu bólu i cierpienia, np.: samobójstwo akcydentalne, z powodu nieodwzajemnionej miłości.
    Samobójstwa koincydentalne nie mają bezpośredniego związku ze świadomością długotrwałej śmierci, z mentalnością suicydalną - gdyż w pierwszym przypadku samobójstwo (społeczne) nie jest do końca wolicjonalne, zaś w drugim (samobójstwo akcydentalne) nie jest dobrze przemyślane; tu i tu brak długofalowego działania świadomości immanentności śmierci w życiu. Paradoksalnie wyżej wymienione samobójstwa są najlepiej umotywowane, lecz przyczyny odebrania sobie życia są tu upozowane lub afektywne - zracjonalizowane przez nakazy tradycji lub przeciwnie chwilowe, gwałtowne, impulsywne: jak w przypadku samobójstwa akcydentalnego.
    W kategorii samobójstwa nie do końca uświadomionego pokuszę się o stworzenie jeszcze jednej szufladki, z emblematem: samobójstwo długofalowe czy też autodestrukcja długodystansowa, dotycząca nas wszystkich. Byłby to rodzaj pewnego przyspieszania nadejścia śmierci dokonywanego za pomocą nałogów: "każdy przecież czymś się truje" (tytoń, alkohol, leki, narkotyki), ale nie wszyscy zdają sobie sprawę, że skracają w ten sposób własne życie, a przynajmniej zmieniają jakość jego doświadczania. Właściwie wszystko może szkodzić: powietrze, jedzenie, miłość, ba, samo życie jest szkodliwe. Z perspektywy śmorcionośnej, którą pozornie powoli upływający czas nam nie pozwala dostrzec, życie na planecie Ziemia jawi się jako wielkie "kopulujące cmentarzysko".
    Drugim samobójstwem rozpoznanym przeze mnie na podstawie twórczości osób obdarzonych świadomością tragiczną, których życie niejako przybierało kształty mentalnej agonii, jest: samobójstwo mentalne (wyobrażone) związane ze samoświadomością przemijania, wolną wolą i względnie długim czasem trwania; podmiot nie jest poddany konkretnie jakiejś silnej presji z zewnątrz i nie koniecznie odbiera sobie życie w rezultacie.
    Samobójstwo mentalne ma swych alchemików umierania już w starożytności, pierwszych śmiertelnych lekcji udzielili nam Sokrates i Seneka - uważani jednakowoż za mistrzów życia.
    Samobójstwo mentalne dotyczy istot wrażliwych o osobowości suicydogennej ze skłonnościami anihilacyjnymi i śmiertelną wizją światopoglądową, które zwracają się tylko przeciwko sobie, ale niekoniecznie "kończą ze sobą" ostatecznie, raczej powiedziałabym powoli "wykańczają się" świadomie. Nieadekwatną zatem w przypadku mentalnych samobójców byłaby epikurejska teza: dopóki jestem nie ma śmierci, a gdy się zjawi mnie nie ma..., ponieważ w mentalnym odczuwaniu istnienia jako agonii, przemijania - życie po prostu jest śmiercią i odwrotnie.
    Podeprę się w tym miejscu słowami Hermana Hessego, który bodaj jako pierwszy pisał w ten sposób o samobójstwie.
      "(...) Samobójcami nie są tylko te osoby, które rzeczywiście odbierają sobie życie, które w pewnym sensie stają się samobójcami tylko przez przypadek, a ich natura wcale nie jest śmiercionośna. (...) Wśród ludzi tuzinkowych, bez [śmiertelnych - MK] wstrząsów w życiorysie i żyjących stadnie [bezwiednie - MK], są tacy, którzy kończą samobójstwem, chociaż w całej swej strukturze i ukształtowaniu nie należą do typu samobójców, [bo nigdy wcześniej nawet nie pomyśleli o samobójstwie, czy chociażby o śmierci - MK]...
      ...Tymczasem bardzo wielu, może nawet większość spośród tych, których z istoty należy zaliczyć do samobójców [nie zawsze usiłuje targnąć się na swoje życie, może dlatego, że myśleli na ten temat intensywnie, kanalizując w ten sposób silny pociąg do śmierci. Myślenie nie wyklucza działania, ale czyni je mniej pochopnym - MK]." (Hesse 2000, s. 52).
    Samobójca mentalny - wilk stepowy - jak nazwałby go Herman Hesse - żyje w szczególnie bliskim kontakcie ze śmiercią; jest ona dla niego niejako nauczycielką życia. Cała jego życiodajna natura jest śmiercionośna. Traktuje on życie jako agonię, jako powolne, i konsekwentne wchodzenie w nicość. Jego właściwością jest odczuwanie własnego "ja" jako szczególnie niebezpiecznego, niepewnego, zagrożonego elementu kulturowego. "Wydaje mu się, że stale, w sposób niezwykły jest narażony i wystawiony na niebezpieczeństwo, tak jak gdyby stał na szczycie skały, gdzie słabe pchnięcie z zewnątrz i drobna słabość od wewnątrz wystarczą, by strącić go w próżnię. Przesłanką tych skłonności, ujawniających się zawsze już we wczesnej młodości i towarzyszących tym ludziom w ciągu całego życia, nie jest bynajmniej jakaś szczególnie słaba witalność, przeciwnie, wśród samobójców znajdują się natury wyjątkowo odporne i odważne..." (Tamże, s. 55).
    Sam fakt, że zostali oni wrzuceni w ten świat, nie jest dla "wilków stepowych" znaczącym powodem do życia. Do bezsensownego istnienia motywuje ich sens tworzenia, który pomaga przeżyć, ale wzmaga także instynkt śmierci i pożądanie nicości. Motywacją do istnienia - paradoksalnie - jest dla nich także podważanie konieczności bycia. W świecie, w którym nie podnosi się kwestii zasadności istnienia, w którym żyje się tak, jak gdyby to było konieczne, oczywiste, ktoś, kto podważa tę konieczność, jest traktowany jak szaleniec czy wariat. Własnoręczne pozbawianie się życia jest czymś niezrozumiałym w świecie, w którym panuje domyślny nakaz trwania - od poczęcia aż do śmierci - jako wartości najwyższej, właściwie jedynej, jaką mamy, jeśli się tego nie respektuje zasługuje się na pogardę, na miano przestępcy.
    Wśród mentalnych samobójców znajdujemy cztery główne podejścia do idei samo-śmierci. Po pierwsze samobójstwo mentalne nieprowadzące do fizycznego samobójstwa, przykład Ěmile'a Ciorana, który zalecał odroczenie wyroku na dzień kolejny. Po drugie: Sokrates - pierwszy znany nam praktykujący przemijanie filozof, kończący życie samobójstwem, ale dopiero w obliczu starości, jak to było uznane w kulturze antyku. Po trzecie: przykład Alberta Camus gloryfikującego istnienie (Dżuma i inne jego dzieła podnoszące człowieka i zachęcające go do życia), ale teoretyzującego na temat śmierci i kończącego prawdopodobnie samobójstwem (igrał z prędkością). Po czwarte: Virginia Woolf obdarzona śmiercionośną predylekcją i kończąca życie samobójstwem fizycznym, umęczona zmaganiami z licznymi chorobami psycho-fizycznymi (Kottler 2007).
    Oni i inni uczynili z umierania sztukę, bawiąc się jej narzędziami i metodami. Niektórzy z nich rozważając możliwość odebrania sobie życia nie uczynili tego, prowadząc żywot samozwańczych banitów na granicy istnienia; inni doprowadzili te rozmyślania do praktycznych wniosków ostatecznych, opuszczając ramy życia bez żalu. Każdy z nich jest mentalnym samobójcą z powodu śmiercionośnej umysłowości i jeżeli zabijającym się faktycznie/fizycznie to czyniącym to z pełną świadomością czynu.
    Moim założeniem było pokazać, że jedni "widzą śmierć", ale jej nie popełniają, a drudzy zabijają się, właśnie z tego względu że ją "widzą". I w pierwszym i drugim wypadku chodzi o świadomość umierania, a nie o to, kto się zabił?, Dlaczego to zrobił? I jak temu zaradzić na przyszłość? Agonia mentalna otwierająca się na nicość - jest możliwością odebrania sobie życia zawsze nam dostępną. Jak pisał Ludwik Wittgenstein samobójstwo jest czynem neutralnym: ani odważnym ani tchórzliwym, lub może zarówno odważnym jak i tchórzliwym (Wittgenstein 1999, s.149).
    Niech na koniec przemówi sam mistrz długotrwałej agonii mentalnej Emil Cioran. "Jestem absolutnie przekonany, że gdybym nie pisał, popełniłbym samobójstwo. Jestem tego absolutnie pewien. Ale wyrzucam z siebie te rzeczy na zewnątrz, wypluwam je". Po czym dodaje, że tworzenie to wielka samotność, ale tylko w takich warunkach ma ono sens. To, co jest poza tym nazywa Cioran prostytucją, którą trzeba zaakceptować, jeżeli akceptuje się własne istnienie. "Dla mnie każdy, kto nie popełnia samobójstwa, w pewnym sensie prostytuuje się. Jest wiele stopni prostytucji. {...}. Wszelki akt wszak ma związek z trotuarem"(Rozmowy z Cioranem, 1999, s. 41, 42). Autor tych słów kanalizował popęd ku śmierci w twórczości, świadomy jednak konsekwencji: cierpienia w samotności i sprzedawania siebie. Prostytuował się aby przeżyć, ale starał się to robić twórczo. Jego drogą do przetrwania była także "abdykacja z człowieczeństwa" (totalna samotność - śmierć społeczna, współczucie dla człowieka, ale pogarda dla ludzkości), bo jeśli ktoś taki jak "ja" został wrzucony w świat i spłaca dług nie zaciągnięty przez siebie, to wybiera istnienie na kształt kamienia.
    Bibliografia:
    1. Durkheim E., Typy samobójstw, w: Szacki J., Durkheim, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1964. 
    2. Freud Z., Pisma społeczne (Dzieła, t. IV), przełożyli Robert Reszke, Aleksander Ochocki, Marcin Poręba, opracował Robert Reszke, W-wa:Wyd. KR, 1998. 
    3. Hesse H., Wilk stepowy, przełożyła Gabriela Mycielska, W-wa: PIW, 2000. 
    4. Kottler J. A., Boskie szaleństwo, przełożyła Joanna Tyczyńska, W-wa: Bellona, 2007. 
    5. Rozmowy z Cioranem, przełożył Ireneusz Kania, W-wa: Wyd.KR, 1999. 
    6. Wittgenstein L., Dzienniki 1914-1916, przełożył Marcin Poręba, posłowiem opatrzył Jacek Ziobrowski, W-wa: Wyd. Spacja, 1999. 
    Ilustracje:
    Marta Kasprowicz





Poważna choroba psychiczno-somatyczna


Myśl o drugiej osobie wywołuje tak silne upojenie organizmu, że zaczyna on wariować, działamy jak w letargu; albo jesteśmy pobudzeni i wtedy stan ten przypomina manię, albo wyhamowani (miłość nieszczęśliwa) i wtedy ciałem rządzi depresja. Nie chcemy jeść, nie możemy spać, myślimy tylko o tej osobie, jedynie ona zaprząta nasze myśli. Wiele jest tez mówiących o tym, że miłosne uniesienie i zakochanie podobne jest do stanu upojenia alkoholowego bądź odurzenia narkotykami, zatem w powiedzeniach porównujących miłość (czy inne uzależnienie od drugiej osoby) do choroby psychicznej, zawiera się ziarnko prawdy. Przewlekła miłość toksyczna może prowadzić do poważnych zaburzeń i współuzależnienia. Nie potrzeba wcale sięgać nawet po takie dramaty by zrozumieć, że miłość dzieli bardziej niż największa odległość. „Love will tear as apart” – jak brzmią słowa do utworu zespołu Joy Division. Jedynie z osobą, z którą dzieliliśmy intymną bliskość, potrafi nas dzielić przepaść. Miłość i nienawiść prowadzą ciągły dialog. Miłość może rozdzielić ludzi na zawsze.Fikcyjna postać oparta na fragmentach życiorysu poety Arthura Rimbaud z film Agnieszki Holand „Total eclipse” (Całkowite zaćmienie) z 1995 roku, uświadamia nam, iż szaleństwem jest bezmyślnie realizowana norma zakładania podstawowej komórki społecznej. Ten domyślny nakaz jest często dyktowany strachem przed samotnością, a kontynuowany z racji przyzwyczajenia. Jak twierdzi bohater: miłość to pożądanie, przyzwyczajenie, bezpieczny seks, strach przed samotnością i śmiercią; miłość znieczula świadomość przemijania, usypia naszą czujność istnienia. Ale są tacy, którzy wychodzą poza konieczność zakładania podstawowej komórki społecznej i poza irracjonalną wiarę w życie poza grobowe, nie chcą zapełniać Ziemi kolejnymi ciałami, ani zaświatów duchami. Wynika z tego też niekiedy niechęć do aktu erotycznego. „Rozkosz wypływająca z uprawiania seksu, tak intensywna u niektórych, u innych jest umiarkowana, a nawet nieznaczna; czy to kwestia połączeń neuronów, wychowania, czy jeszcze czegoś innego?”[1]. Ten rodzaj samowykluczenia się jest niekiedy podyktowany obawą związaną z niechęcią do przekazywania kolejnemu pokoleniu genów, które mogłyby być odpowiedzialne za szaleństwo nonkonformizmu.

Większość uważa, że jednak lepiej żyć nie tylko dla siebie, ale i dla kogoś, oraz że warto zreprodukować geny, by zostawić coś po sobie jeśli utrwalenie w kulturze okaże się niemożliwe. Wielu jest też takich, którzy odłączają seks od jego reprodukującej roli i bawią się nim niczym pastylkami przeciw depresji. Proponuję oswoić główne tabu jakim jest seks, za pomocą odczarowujących słów Michela Houellebecqa: „Rozkosz, jaką daje seks (największa z wszystkich rozkoszy znanych istocie ludzkiej), polega przede wszystkim na doznawaniu wrażeń dotykowych, zwłaszcza na świadomym pobudzaniu niektórych obszarów skóry, pokrytych ciałkami Krausego, którego to ciałka pozostają w kontakcie z neuronami odpowiedzialnymi za wywołanie w podwzgórzu mózgowym nagłego uwolnienia endorfin. Do tego prostego procesu dołącza powstawanie w części kory mózgowej, dzięki wytworom kulturowym kolejnych generacji, pewnej konstrukcji mentalnej odwołującej się do fantazmatów i miłości”[2]. A więc mamy mechanizm biologiczny i wtórną do niego racjonalizację. Oznaki masowej realizacji tego zabiegu najbardziej widoczne są od lat 60-tych XX wieku, kiedy to zaczyna się go traktować jako wynik uczucia, a nie obowiązku. „Rozszerzenie rynku pracy, szybki rozwój gospodarczy – poza niektórymi coraz węższymi klasami, dla których pojęcie rodzinnego majątku zachowało prawdziwe znaczenie – miały w rezultacie prowadzić do schyłku małżeństwa z rozsądku. Kościół katolicki, który zawsze spoglądał z rezerwą na stosunki pozamałżeńskie, entuzjastycznie przyjął ewolucję w stronę małżeństwa z miłości, bardziej pasującego do jego teorii („Mężczyzną i kobietą On ich stworzył”) i ułatwiającego przejście w kierunku cywilizacji pokoju, wierności, miłości, która stanowiła jego naturalny cel. Partia komunistyczna, jedyna w tamtych latach siła duchowa porównywalna z Kościołem katolickim, dążyła do niemal identycznego celu. Tak więc w latach pięćdziesiątych wszyscy młodzi ludzie z niecierpliwością oczekiwali na zakochanie się, tym bardziej że wyludnianie wsi, towarzyszące mu zanikanie małomiasteczkowych społeczności pozwalało na wybór przyszłego współmałżonka w promieniu prawie nieograniczonym, a zarazem nadawało mu maksymalne znaczenie (...), można określić lata pięćdziesiąte i początek lat sześćdziesiątych jako prawdziwy złoty wieku uczucia miłosnego...”[3]. Z drugiej strony Ameryką Północną i Europę Zachodnią, ogarnął szał masowej konsumpcji seksu, który stał się samodzielną potrzebę ciała niezależną od reprodukcji. „Wraz z lodówkami i pralkami, materialnymi dobrami towarzyszącymi małżeńskiemu szczęściu, upowszechniły się tranzystory i adaptery, narzucające model flirtu nastolatków”[4].

Wyobraźnia rozpalana była przez marzenia, miłosną rozłąkę, która rozbudzała wyobraźnię, tworząc fantastyczne obrazy miłosne z nienasycenia, ciągłej tęsknoty za ukochaną osobą, z powodu minimalnej choćby odległości dzielącej zakochanych. Długie listy, długie pożegnania, długie upragnione, czułe powitania; lęk i drżenie przed ponownym rozstaniem, które jeśli znowu nastąpi spowoduje rozrost fantazmatów nad życiem codziennym – nieistotnym wszakże bez ukochanej osoby... Trwa to do dziś, choć przybrało nieco odmienną formę.

Dziś wystarczy wysłać smsa. Tęsknotę, tak jak cierpienie, niweluje się różnymi środkami, dostępnymi nawet w kioskach ruchu, a przecież wiadomo, że aby kochać na serio trzeba cierpieć, nienawidzić, być zazdrosnym, truć się i niszczyć. W końcu miłość to nic innego jak choroba psychiczna, emocjonalno-umysłowa patologia, szał uniesień i rozpaczy. Zatem jakim cudem w tak niesprzyjających, neutralnych warunkach demokratycznej dostępności do każdej miłości, to zmysłowo-psychiczne zaburzenie ma się rozwijać i kwitnąć, skoro „wszystko” szybko da się powiedzieć smsem, gdyż w cztery oczy jest już za trudno, za blisko, nazbyt intymnie. Przy pierwszym problemie można po prostu wysłać wirtualną informację o braku uczucia i „ulotnić się” niczym gaz łzawiący, po czym po raz kolejny szukać wiatru w polu. Problemów się nie rozwiązuje, tylko zostawia,,, zupełnie chyba nie zdając sobie sprawy, że przy kolejnym „kimś tam” nasze problemy, po raz kolejny dadzą o sobie znać. Niezależnie od tego jak często będziemy zmieniali partnera, dopóki nie zmienimy siebie nie mamy co liczyć na dobre funkcjonowanie w jakiejkolwiek parze.
Takim oto sposobem stworzyliśmy sobie nowe wspólne więzienie: tym razem ciągłych, jednak tylko doraźnych zamian. To trochę tak, jak gdyby się z nikim nie było na prawdę. Gra w partnerstwo, w rodzinę... dziś wszystko można wpierw sprawdzić, np.: poudawać jakby to było być z kimś czy mieć rodzinę. Jednak złudzeniem jest tzw. wolny wybór, wszak wybieramy w naszych ograniczonych granicach zdeterminowanych tym, że choć każdą poszczególną granicę jesteśmy w stanie przekroczyć to jednak samo istnienie granicy już nie. Słowa piosenki: „ze wszystkich istot na świecie wybrałam właśnie ciebie” (Pan P. Rubik), to mocne przekłamanie, nikt z nas nie ma sposobu dokonać wyboru na podstawie wszystkich istniejących możliwości, co najwyżej pomiędzy trzema, czterema elementami zbioru.
Całymi dniami, a może nawet tygodniami, sprawdza się kolejnego kandydata czy nadaje się do współżycia, czy jest idealny, czy ma „to i owo”, a jeśli nie, to zachęca się go do zmian na „lepsze” ku naszemu wyśnionemu ideałowi, a gdy partner odmawia – mówimy: „proszę bardzo, droga wolna”, bo nikt tu nikogo na siłę nie trzyma, nikt nikogo do niczego nie przymusza – „jak nie, to nie; bądź sobie jaki chcesz, byle nie ze mną”... Stawia się ultimatum? Ależ skąd! Tu nie ma miejsca na obietnice, przyrzeczenia, oczekiwania – gdzie tam! Większość nagle okazuje się oświecona: pozbawiona oczekiwań i pretensji co do przyszłości. W ten oto sposób można być z kimś całymi miesiącami: ciut na odległość – „Osobno razem” (od tytułu książki Zygmunta Baumana), przez cały czas współ-sprawdzając się nawzajem: czy „my” aby na pewno do siebie pasujemy. Po jakimś czasie trwania w takim niepokojącym stanie „bycia w związku”, przychodzimy „po rozum do głowy” i uznajemy, że to jednak wynik pomyłki, że popełniliśmy błąd w wyborze – najczęściej gdy partner zdążył się już zmienić, ale na naszą niekorzyść: przytył, schudł, zestarzał się, „nie zmądrzał”, co wydaje się przedziwne, mimo posiadanej świadomości podlegania przez wszystkie istoty żywe (martwe też) upływowi czasu. Dziwne – tak jak rozliczne wady, którymi kuriozalnym sposobem partner obrósł będąc przy nas. Nie ma tu miejsca na bycie razem: aż śmierć nas nie rozłączy, w chorobie, biedzie, pomimo wszystko..., tu konieczne są powody, dowody, przyczyny, motywy, po prostu interes bycia razem. Totalna presja usprawiedliwiania, tłumaczenia, wyjaśniania. Koniunktura żądania legitymizacji, obowiązek udowadniania własnego prawa do bycia takim, jakim się jest, nawet w miłości. Odwieczne przeklęte pytanie „dlaczego?”, i dopóki się na nie nie odpowie póty wszyscy są podejrzani, aż nie udowodnią że nie są[5].

Wiemy od naukowców czym jest stan zakochania i jakie spustoszenia sieje w organizmach, a jednak bez względu na cierpienia serca, mamy to uczucie za cudowne i wspaniałe, ba, za samo źródło dobra. Dopóki się nie przekonamy na własnej skórze, że ta nasza mała ograniczona miłość – skupiona przez jakiś czas na jednej osobie – jest siedliskiem niebezpieczeństwa dla naszego zdrowia psychicznego, m. in.: paranoi, manii, depresji, obłąkania, szału, opętania, nieokiełznania, dzikości serca. Z drugiej strony dzięki temu „nadmiarowi” mamy możliwość dostrzeżenia tej i innych głupot. Bardzo podoba mi się koncepcja miłości platońskiej: miłości do prawdy, piękna, dobra, które są ideami – drogowskazami na drodze, niosącymi wszelako pogardę dla rzeczy bliskich ziemi. Ta koncepcja dała początek wzorowi miłości chrześcijańskiej. Jednak w tym wydaniu człowiek powinien kochać nie tylko idee i swoją „drugą połowę” lecz wszystko i wszystkich, bez względu na charakter i czyny bliźnich. Pomimo różnic, w buddyzmie panuje podobny model miłości, z tymże pozbawionej rysu cierpiętniczego.
Wszystkiemu winne marzenia, ktoś kiedyś powiedział „uważajcie na nie, bo one się spełniają!” - przestrzegając zapewne przed ich zgubnym wpływem. Można w życiu spotkać upragnioną osobę, o której się marzyło już w dzieciństwie. Zrodzoną z jakiegoś pragnienia spełniania życia według słów – które się czytało, z dźwięków muzyki – którą się namiętnie słuchało, z obrazów – które się oglądało; ale samo pragnienie było jakby z nikąd, nienabyte. Jest to pewnego rodzaju nienasycone pragnienie pełni, poznania. Szukanie odpowiedzi na dręczące pytania, które fragmentarycznie pojawiają się nam w trakcie życia. Można spotkać taką osobę, jednak zmierzyć się z nią, odkryć jej wady, tzn. ludzkie cechy, już nie jest takie proste. Marzenia, które „spadają na Ziemię” stają się na miarę naszą, tak byśmy mogli się z nimi mierzyć, stąd być może liczne rozczarowania nimi. A wszystkiemu winna nasza motywacja ociekająca oczekiwaniami.

Gdy kogoś zachłannie kochamy, „przymykamy oko” na jego wady, ale tylko do czasu „prawdziwego spotkania” się z ukochaną osobą, wtedy nadchodzi złość i gniew, że wybrana przez nas osoba w ogóle je posiada, jeszcze nie wiemy, że ona to lustro nasze, w którym możemy dostrzec własne „słabości”, zbojkotowane przez nas samych przed laty, uznane za niepotrzebne, zbyteczne[6]. Dla dopuszczenia miłości do siebie, czy też po prostu wejścia w nią musimy zrezygnować z siebie w sensie otwarcia się na wszelkie możliwości bez ich wartościowania, nawet na te nieprzyjemne, choć to dla nas często niewykonalne, niedopuszczalne, gdyż traktujemy rzeczy w kategoriach podmiotowych i przedmiotowych, personalnych i własnościowych: że oto Ja mam zrezygnować z „czegoś” (mojego), dla „kogoś” (innego)! Nie bierzemy pod uwagę, że wiedza na temat tego: iż strata może okazać się w konsekwencji zyskiem, jest nam potrzebna do lepszego funkcjonowania w życiu. Paradoksalnie bierze się to stąd, iż posiadamy za małą świadomość posiadania ego, by móc zacząć je uzdrawiać, dbać o nie bez uprzedzenia, zamiast z nim walczyć, by za wszelką cenę mieć się za altruistę. Takie postępowanie karmi je stukrotnie więcej, a ono rośnie w siłę. Tracimy wtedy swą wyjątkowość, niepowtarzalność zupełnie nie pozbywając się problemów i nie tracąc zachłannego ego, wręcz przeciwnie.

Miłość to wielki temat na miarę śmierci i życia, których doświadczamy pośrednio, za pomocą wątków pomniejszych. Trudno nam kochać wszystko i wszystkich, jak to zapisano w biblii czy sutrach. Cóż my możemy wiedzieć o miłości kochając na jakiś czas tylko jedną, wybraną osobę. Dzieje się tak być może dlatego, że trudno nam widzieć siebie jako istoty przemijające – jak to potrafią buddyści, mentalni samobójcy[7] czy świadomi szaleńcy[8]. Może miłość, tak jak życie i śmierć, po prostu: jest, ale nie w ten sposób w jaki przyzwyczailiśmy się o niej myśleć: substancjalny i jednostkowy. Niedostępny jest nam sposób widzenia rzeczy takimi jakimi są. W sensie logicznym, racjonalnym nie jesteśmy w stanie tego pojąć, właśnie, pojąć!,,, i tu pojawia się problem: nie pojąć, nie oto chodzi – pojęcie jest konstruktem umysłowym, konkretnego typu, urobione za pomocą mentalnych nadruków. Być może wystarczy czuć własne istnienie, uczyć się go doświadczając życia poprzez widzenie siebie samego w sytuacjach istnienia, poprzez doświadczanie własnego przemijania i poprzez kochanie jakiejś osoby, by wejść w przemijanie w ogóle i w miłość do wszystkiego. Trudno mówić o tym nie popadając w banalność, śmieszność ze względu na pewien rodzaj patetyczności i romantyczności, a my wstydzimy się tego typu emocji, przeszkadzają nam one, krygujemy się przed nimi, bo niby każdy o tym wie, ale nie mówi, nie robi, bo to jakieś takie „żenadne”.

Na świadomy brak uwikłania w uczucie na podstawie tworzenia związku często decydują się istoty silnie związane z własną pasją tworzenia, nie potrafiące dzielić swojego czasu pomiędzy potrzeby kogoś innego, którym nie zależy także na przekazaniu swojej puli genów dalej w przyszłość, gdyż bardziej mają na uwadze pozostawienie po sobie śladu w zapisie kulturowym za pomocą własnej twórczości właśnie. Miłość jakakolwiek z reguły jest im obca: miłość do bliźniego, ojczyzny, bóstwa, a nawet krewnych czy przyjaciół – nierzadko z powodu nieudanych miłostek nad którymi nie mieli kontroli i ucieczki w realizowanie swojej pasji twórczej, nad którą mają kontrolę. Może się to wiązać z rozpasaniem własnych potrzeb, ekshibicjonizmem i nonszalancją okazywaną wszystkiemu co uchodzi za normę społeczną. Tu ego samo się rozrasta do niebotycznych, boskich wręcz rozmiarów i jedynie miłość własna istnieje, ale dopiero gdy ego przybiera wielkie rozmiary można je dostrzec i coś z nim zrobić, bo staje się wtedy wytworem zewnętrznym i wewnętrznym. Być może jest to jedyna droga do zrozumienia bliźnich i pokochania ich.

[1] Michel Houellebecq, Cząstki elementarne, tł. A. Daniłowicz -Grudzińska, Wyd. W.A.B, W-wa 2005, s. 270.
[2] Tenże, s. 252-253.
[3]  Tenże, s. 59.
[4]  Tamże.
[5] Zob. Odo Marquard, Apologia przypadkowości, tł. K. Krzemieniowa, Oficyna Naukowa, W-wa 1994,  s. 8-11.
[6] Zob. Carl Gustaw Jung, Archetypy i symbole. Pisma wybrane, tł. J. Prokopiuk, Wyd. Czytelnik, W-wa 1976.
[7] Zob. Marta Kasprowicz, Świat mentalnych samobójców. Przestrzeń liminalności istnienia, w: „Okolice” nr 1-2/2004.
[8] Zob. Tenże, Nomadyczność istnienia świadomego szaleńca. Szaleństwo jako świadome wykorzenienie, w: Zjawisko szaleństwa w kulturze, (red.) Marta Kasprowicz, Wyd. Naukowe UMK, Toruń 2010 (w publikacji ilustracje autorskie).


Transgresja: zysk i strata


Dokonał się przełom w myśli humanistycznej, artystycznej, technologicznej. Instytucje (uniwersytety, urzędy, rządy) jak i zwykli zjadacze chleba pozostali bez widocznych zmian owej transgresji. Jakkolwiek coraz więcej pojawia się jednostek, które płyną z prądem (a raczej pod prąd). Choć nie jest ich dużo to i tak więcej niż było, a z czasem będzie ich jeszcze więcej, a to dlatego, że margines społeczny, a raczej elita odmieńców weszła w główny nurt kultury, jak i z tego powodu, że siłą rzeczy mamy większy bagaż historyczny z racji upływu czasu oraz że możemy czerpać z większej ilości dostępnych danych (czy też wybierać spośród większej liczby możliwości). Takie jednostki pojawiały się zawsze w kulturze, między innymi: Sokrates, Seneka, Okham, Hume, Bosh, Goya, de Sade, Artaud, Bataille, Nietzsche, Hesse, Cioran, Foucault i inni odmieńcy, ‘poeci przeklęci’, ‘galernicy wrażliwości’, outsiderzy, nonkonformiści etc. (z zastrzeżeniem, że te wszystkie epitety są adekwatne tylko w kontekście kultury, w której dana osoba żyła). Scharakteryzujmy je pokrótce na przykładzie znanych wzorców literackich.
Donatien Alphonse Fraçois de Sade stworzył figurę libertyna, który to podlega pragnieniom bez woalu norm kulturowych, i te pragnienia realizuje natychmiast, gdy się pojawią. Robert Musil w utworze Człowiek bez właściwości stworzył postać Urlicha nie znajdującego w sobie żadnych stałych cech. Herman Hesse w Wilku stepowym opisuje kogoś, kto jest poza głównym nurtem codzienności, a nawet życia. Patrick Sűskind w Pachnidle wykreował człowieka zwierzę – Jeana Baptiste’a Grenuille’a, podlegającego tylko jednemu popędowi – chęci stworzenia zapachu, którym jak się okazuje jest zapach miłości, ale nie tej romantycznej i uroczej, tylko tej, która sprawuje kontrolę, uwodzi, i czyni ludzi uległymi. Uppaluri Gopala Krishnamurti w Umysł jest mitem mówi jasno, że człowiek powinien być jak maszyna, że nie etyczne jest nie spełnianie swoich potrzeb. Ironistka – figura Richarda Rorty’ego to postać, która nie do końca utożsamia się z miejscem urodzenia, systemem wartości, w którym wyrosła ponieważ wie, że jest wiele innych miejsc na świecie, w których mogła przyjść na świat i w nich wzrastać. Nomad, a raczej nomada – istota pozbawiona jednoznacznej etykiety (na przykład płciowej), która mogłaby ją wyczerpywać – została scharakteryzowana przez Gillesa Deleuza. Ja na podstawie tych i innych modeli (można wymienić jeszcze figurę dandysa, flaunera, galernika wrażliwości, osobowość postmodernistyczną, człowieka na kształt kamienia itp.) wykreowałam postać mentalnego samobójcy (świadomie odczuwającego nieustanne przemijanie i zostawiającego sobie zawsze otwartą „furtkę wyjścia” z życia) oraz świadomego szaleńca, który nie podziela tradycyjnego modelu osobowego i uznaje, że jego bycie jako proces (stawanie się) pozbawione jest trwałego Ja (z precyzyjnie wyznaczonym centrum). Przeto nie utożsamia się on z żadną rolą społeczną, którą pełni w danym momencie, a raczej można powiedzieć, że jest naraz wszystkimi życiowymi rolami, które przyszło mu grać.

Wszystkie te postaci są obdarzone osobowością miękką, o której pisze w książce Być i nie być Tomasz Plata. Nie godzi się on w niej na ‘uśmiercanie człowieka’, jak twierdzi, że uczynił to Michel Foucault w swych filozoficznych rozważaniach. I choć można się nie zgodzić z tą opinią na temat francuskiego filozofa i go bronić, gdyż Foucault tylko zauważał, że wyczerpała się pewna formuła opisująca do tej pory człowieka, to bardzo cenne jest w tej propozycji porównanie pracy aktora do doświadczenia potocznego każdego z nas. Być może życie to nie teatr: nie ma w nim czasu na zapoznanie się ze scenariuszem, jednak każdy z nas odgrywa role w grze kulturowej. Kiedyś bardzo mocne było przekonanie, że istnieje coś takiego jak autentyczne, niezmienne, twarde ja. Tomasz Plata twierdzi, że nasza tożsamość jest przestrzenią negocjacji ze światem i z samym sobą. Już dziś nie jest się po prostu katolikiem, prawicowcem, konserwatystą, heteroseksualistą, mężczyzną itp. lub odwrotnie ateistą, lewicowcem, kobietą czy agnostykiem, liberałem, nonkonformistą, homoseksualistą itp.; i już nie sposób wstawić kogoś w jeden, spójny szablon, choć oczywiście jest szansa, że kogoś takiego znajdziemy (w krajach religijnych dobrze się mają takie mocno zakorzenione jednostki), to jednak wiemy, iż takiego kogoś należy się raczej bać niż brać za przykład.
Transgresja obiecuje więcej wolności, w sprawie wyboru wiary bądź jej braku, daje możliwość decydowania o własnym losie, jednak należy pamiętać, że za cenę utraty poczucia bezpieczeństwa, ale czy ktoś, kto decyduje się na świadomą pracę nad sobą (przekraczając ustalone granice) powinien się tego obawiać?

Pierwiastki odczucia artystycznego (rozumienie tworzenia)




Mam potrzebę wyjaśniania wszystkiego biografią, także sztuki np.: biografią artysty. Wolę odbierać sztukę jako kwestię nieodrębną od biografii autora, jak i kontekstu kulturowego. Mało tego, uważam, że żadna rzecz na tym świecie nie żyje własnym życiem, nie jest bytem samym w sobie.
Ale do rzeczy: chciałabym przedstawić siebie i osobisty stosunek do twórczości. Zacznijmy od banału: wrażliwość albo się ma albo nie, tak samo jest z talentem. Ale jak to z banałami bywa, nie są wcale tak oczywiste jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Jeśli się posiada talent, to należy go rozwijać, pracować nad nim, podobnie rzecz się ma z wrażliwością, by nie była tylko tkliwością czy sentymentalizmem. Trzeba wykonać sporo pracy, włożyć wiele wysiłku, by doszło do ich rozwoju. Należy zatem poddać się edukacji, nabyć doświadczenia i zdobyć wiedzę. Moja edukacja szła w kierunku artystycznym. Chciałam zostać twórcą. Ukończyłam Szkołę Muzyczną (z inicjatywy Mamy), potem Szkołę Plastyczną (już z własnej inicjatywy). W wieku 19 lat 'wypaliłam się' i zwróciłam się ku autoagresji, ale kontrolowanej - zainteresowałam się tatuażem w praktyce (choć były i formy niekontrolowane, ale aż tak osobista nie będę). Zwróciłam swą uwagę ku mechanizmom kulturowym i podjęłam studia antropologiczne.Doszło do powtórnego wypalenia i powróciłam na łono środowiska artystycznego. Zagnieździłam się na 'stoczni' - w Kolonii Artystów (z inicjatywy ówczesnej miłości). W tamtym czasie popełniłam kilka recenzji do pomniejszych gazet, miałam romans z prawicowym "Dziennikiem Bałtyckim". (Czego się wstydzę ale nie ukrywam. Zbyt wielkiego wyboru nie było, a ja chciałam po prostu doświadczyć specyfiki zawodu dziennikarskiego. 'Walnęłam' także pamflet na temat stoczniowego Młodego Miasta (pod pseudonimem Marek Pionke, by móc dalej pomieszkiwać w tym zacnym miejscu). To ponowne zakotwiczenie w środowisku artystów, co tu dużo mówić, natchnęło mnie jeszcze większą niechęcią do artystów i samej sztuki, może także i do samej siebie, z racji tego, że nie rozumiałam tej całej zabawy (choć dołożyłam wszelkich starań, by mnie w tym kierunku należycie wyedukowano). Wydało mi się to wszystko ni mniej ni więcej - wymyślone. Nadal tak uważam, choć doszło do mnie w końcu, że rzeczy 'wymyślone' są naturalnym środowiskiem człowieka. Zrezygnowałam wtedy z wielu rzeczy, łącznie z możliwością życia pomiędzy artystami, ale nie zrezygnowałam z twórczości. Pomimo dystansu dzielącego mnie od sfery sztuki, nadal tworzyłam: pisałam, fotografowałam, projektowałam, rysowałam etc. Dziwnym trafem dostałam się studia doktoranckie z zakresu filozofii kultury. Zaczęłam publikować teksty wymagające naukowej oprawy. Jak się okazało mój stosunek do sztuki przekłada się na podejście do nauki. I tu i tu: elitarność, hierarchia, hermetyczność a nawet snobizm. Jednak to uczucia odgrywają w moim życiu ważną rolę, a na to nie ma miejsca w niszy naukowej, za to w sferze sztuki więcej można: i pomyśleć, i poczuć, i powiedzieć. Zawsze przemycam w swoich teksach część z tego emocjonalnego doświadczenia, zachowując jedynie pozory naukowości. I w nauce i w sztuce interesują mnie postaci obdarzone umiejętnością przetwarzania rzeczy zastanych, przekraczające granice tego, co uznane za oczywiste, normalne, naturalne, takie jak: Rimbaud, Artaud, Witkacy, Bataille, Woolf, Nietzsche, Cioran, Wojaczek, Plath, Dali, Duchamp, Foucault, Curtis. Miałam w swym życiu (nie)przyjemność poznania tego typu ludzi - nie zyskiwali mojej sympatii, lecz podziw pozostał po dzień dzisiejszy. Okazało się, że moje wyobrażenia o genialnych twórcach nie są wyolbrzymione, ba! może nawet są zbyt nieśmiałe. (Nie)stety są to wyjątki, w większości wypadków nie czuję podziwu, ani zrozumienia, ani nawet sympatii - dla poszczególnych dzieł sztuki, być może dlatego, że moja wrażliwość karmi się słowem, biografią - najlepiej pełną doświadczeń granicznych, stanów krytycznych - po prostu wewnętrznym, pogmatwanym życiem autora. Dla mnie dzieło jest autobiograficzne. Muszę sięgnąć do biografii by zaistniała możliwość utożsamienia. Bez utożsamienia jestem zdolna zrozumieć dzieło, ale jak się okazuje zrozumienie nie zawsze wystarcza do pełnej aprobaty. Niekiedy mam wrażenie, że moje podejście ogranicza się do estetycznego bądź literackiego: więc albo mi się coś podoba na pierwszy rzut oka i wtedy nie wiem dlaczego, bo jest to kwestia podprogowego oddziaływania formy na percepcję (układ linii, faktury, itp.), albo rozumiem dane dzieło, gdy wytłumaczę sobie za pomocą kolejnych danych, o co w nim chodzi, wtedy albo się z nim utożsamiam albo nie. 

Co tu kryć: wszyscy kierujemy się subiektywnymi ocenami, własnymi kryteriami, choć możemy pojąć i te obiektywne, w które zostaliśmy wyposażeni, w trakcie edukacji. Wynika z tego jak zwykle, że chodzi o złoty środek.