środa, 13 kwietnia 2011

Poważna choroba psychiczno-somatyczna


Myśl o drugiej osobie wywołuje tak silne upojenie organizmu, że zaczyna on wariować, działamy jak w letargu; albo jesteśmy pobudzeni i wtedy stan ten przypomina manię, albo wyhamowani (miłość nieszczęśliwa) i wtedy ciałem rządzi depresja. Nie chcemy jeść, nie możemy spać, myślimy tylko o tej osobie, jedynie ona zaprząta nasze myśli. Wiele jest tez mówiących o tym, że miłosne uniesienie i zakochanie podobne jest do stanu upojenia alkoholowego bądź odurzenia narkotykami, zatem w powiedzeniach porównujących miłość (czy inne uzależnienie od drugiej osoby) do choroby psychicznej, zawiera się ziarnko prawdy. Przewlekła miłość toksyczna może prowadzić do poważnych zaburzeń i współuzależnienia. Nie potrzeba wcale sięgać nawet po takie dramaty by zrozumieć, że miłość dzieli bardziej niż największa odległość. „Love will tear as apart” – jak brzmią słowa do utworu zespołu Joy Division. Jedynie z osobą, z którą dzieliliśmy intymną bliskość, potrafi nas dzielić przepaść. Miłość i nienawiść prowadzą ciągły dialog. Miłość może rozdzielić ludzi na zawsze.Fikcyjna postać oparta na fragmentach życiorysu poety Arthura Rimbaud z film Agnieszki Holand „Total eclipse” (Całkowite zaćmienie) z 1995 roku, uświadamia nam, iż szaleństwem jest bezmyślnie realizowana norma zakładania podstawowej komórki społecznej. Ten domyślny nakaz jest często dyktowany strachem przed samotnością, a kontynuowany z racji przyzwyczajenia. Jak twierdzi bohater: miłość to pożądanie, przyzwyczajenie, bezpieczny seks, strach przed samotnością i śmiercią; miłość znieczula świadomość przemijania, usypia naszą czujność istnienia. Ale są tacy, którzy wychodzą poza konieczność zakładania podstawowej komórki społecznej i poza irracjonalną wiarę w życie poza grobowe, nie chcą zapełniać Ziemi kolejnymi ciałami, ani zaświatów duchami. Wynika z tego też niekiedy niechęć do aktu erotycznego. „Rozkosz wypływająca z uprawiania seksu, tak intensywna u niektórych, u innych jest umiarkowana, a nawet nieznaczna; czy to kwestia połączeń neuronów, wychowania, czy jeszcze czegoś innego?”[1]. Ten rodzaj samowykluczenia się jest niekiedy podyktowany obawą związaną z niechęcią do przekazywania kolejnemu pokoleniu genów, które mogłyby być odpowiedzialne za szaleństwo nonkonformizmu.

Większość uważa, że jednak lepiej żyć nie tylko dla siebie, ale i dla kogoś, oraz że warto zreprodukować geny, by zostawić coś po sobie jeśli utrwalenie w kulturze okaże się niemożliwe. Wielu jest też takich, którzy odłączają seks od jego reprodukującej roli i bawią się nim niczym pastylkami przeciw depresji. Proponuję oswoić główne tabu jakim jest seks, za pomocą odczarowujących słów Michela Houellebecqa: „Rozkosz, jaką daje seks (największa z wszystkich rozkoszy znanych istocie ludzkiej), polega przede wszystkim na doznawaniu wrażeń dotykowych, zwłaszcza na świadomym pobudzaniu niektórych obszarów skóry, pokrytych ciałkami Krausego, którego to ciałka pozostają w kontakcie z neuronami odpowiedzialnymi za wywołanie w podwzgórzu mózgowym nagłego uwolnienia endorfin. Do tego prostego procesu dołącza powstawanie w części kory mózgowej, dzięki wytworom kulturowym kolejnych generacji, pewnej konstrukcji mentalnej odwołującej się do fantazmatów i miłości”[2]. A więc mamy mechanizm biologiczny i wtórną do niego racjonalizację. Oznaki masowej realizacji tego zabiegu najbardziej widoczne są od lat 60-tych XX wieku, kiedy to zaczyna się go traktować jako wynik uczucia, a nie obowiązku. „Rozszerzenie rynku pracy, szybki rozwój gospodarczy – poza niektórymi coraz węższymi klasami, dla których pojęcie rodzinnego majątku zachowało prawdziwe znaczenie – miały w rezultacie prowadzić do schyłku małżeństwa z rozsądku. Kościół katolicki, który zawsze spoglądał z rezerwą na stosunki pozamałżeńskie, entuzjastycznie przyjął ewolucję w stronę małżeństwa z miłości, bardziej pasującego do jego teorii („Mężczyzną i kobietą On ich stworzył”) i ułatwiającego przejście w kierunku cywilizacji pokoju, wierności, miłości, która stanowiła jego naturalny cel. Partia komunistyczna, jedyna w tamtych latach siła duchowa porównywalna z Kościołem katolickim, dążyła do niemal identycznego celu. Tak więc w latach pięćdziesiątych wszyscy młodzi ludzie z niecierpliwością oczekiwali na zakochanie się, tym bardziej że wyludnianie wsi, towarzyszące mu zanikanie małomiasteczkowych społeczności pozwalało na wybór przyszłego współmałżonka w promieniu prawie nieograniczonym, a zarazem nadawało mu maksymalne znaczenie (...), można określić lata pięćdziesiąte i początek lat sześćdziesiątych jako prawdziwy złoty wieku uczucia miłosnego...”[3]. Z drugiej strony Ameryką Północną i Europę Zachodnią, ogarnął szał masowej konsumpcji seksu, który stał się samodzielną potrzebę ciała niezależną od reprodukcji. „Wraz z lodówkami i pralkami, materialnymi dobrami towarzyszącymi małżeńskiemu szczęściu, upowszechniły się tranzystory i adaptery, narzucające model flirtu nastolatków”[4].

Wyobraźnia rozpalana była przez marzenia, miłosną rozłąkę, która rozbudzała wyobraźnię, tworząc fantastyczne obrazy miłosne z nienasycenia, ciągłej tęsknoty za ukochaną osobą, z powodu minimalnej choćby odległości dzielącej zakochanych. Długie listy, długie pożegnania, długie upragnione, czułe powitania; lęk i drżenie przed ponownym rozstaniem, które jeśli znowu nastąpi spowoduje rozrost fantazmatów nad życiem codziennym – nieistotnym wszakże bez ukochanej osoby... Trwa to do dziś, choć przybrało nieco odmienną formę.

Dziś wystarczy wysłać smsa. Tęsknotę, tak jak cierpienie, niweluje się różnymi środkami, dostępnymi nawet w kioskach ruchu, a przecież wiadomo, że aby kochać na serio trzeba cierpieć, nienawidzić, być zazdrosnym, truć się i niszczyć. W końcu miłość to nic innego jak choroba psychiczna, emocjonalno-umysłowa patologia, szał uniesień i rozpaczy. Zatem jakim cudem w tak niesprzyjających, neutralnych warunkach demokratycznej dostępności do każdej miłości, to zmysłowo-psychiczne zaburzenie ma się rozwijać i kwitnąć, skoro „wszystko” szybko da się powiedzieć smsem, gdyż w cztery oczy jest już za trudno, za blisko, nazbyt intymnie. Przy pierwszym problemie można po prostu wysłać wirtualną informację o braku uczucia i „ulotnić się” niczym gaz łzawiący, po czym po raz kolejny szukać wiatru w polu. Problemów się nie rozwiązuje, tylko zostawia,,, zupełnie chyba nie zdając sobie sprawy, że przy kolejnym „kimś tam” nasze problemy, po raz kolejny dadzą o sobie znać. Niezależnie od tego jak często będziemy zmieniali partnera, dopóki nie zmienimy siebie nie mamy co liczyć na dobre funkcjonowanie w jakiejkolwiek parze.
Takim oto sposobem stworzyliśmy sobie nowe wspólne więzienie: tym razem ciągłych, jednak tylko doraźnych zamian. To trochę tak, jak gdyby się z nikim nie było na prawdę. Gra w partnerstwo, w rodzinę... dziś wszystko można wpierw sprawdzić, np.: poudawać jakby to było być z kimś czy mieć rodzinę. Jednak złudzeniem jest tzw. wolny wybór, wszak wybieramy w naszych ograniczonych granicach zdeterminowanych tym, że choć każdą poszczególną granicę jesteśmy w stanie przekroczyć to jednak samo istnienie granicy już nie. Słowa piosenki: „ze wszystkich istot na świecie wybrałam właśnie ciebie” (Pan P. Rubik), to mocne przekłamanie, nikt z nas nie ma sposobu dokonać wyboru na podstawie wszystkich istniejących możliwości, co najwyżej pomiędzy trzema, czterema elementami zbioru.
Całymi dniami, a może nawet tygodniami, sprawdza się kolejnego kandydata czy nadaje się do współżycia, czy jest idealny, czy ma „to i owo”, a jeśli nie, to zachęca się go do zmian na „lepsze” ku naszemu wyśnionemu ideałowi, a gdy partner odmawia – mówimy: „proszę bardzo, droga wolna”, bo nikt tu nikogo na siłę nie trzyma, nikt nikogo do niczego nie przymusza – „jak nie, to nie; bądź sobie jaki chcesz, byle nie ze mną”... Stawia się ultimatum? Ależ skąd! Tu nie ma miejsca na obietnice, przyrzeczenia, oczekiwania – gdzie tam! Większość nagle okazuje się oświecona: pozbawiona oczekiwań i pretensji co do przyszłości. W ten oto sposób można być z kimś całymi miesiącami: ciut na odległość – „Osobno razem” (od tytułu książki Zygmunta Baumana), przez cały czas współ-sprawdzając się nawzajem: czy „my” aby na pewno do siebie pasujemy. Po jakimś czasie trwania w takim niepokojącym stanie „bycia w związku”, przychodzimy „po rozum do głowy” i uznajemy, że to jednak wynik pomyłki, że popełniliśmy błąd w wyborze – najczęściej gdy partner zdążył się już zmienić, ale na naszą niekorzyść: przytył, schudł, zestarzał się, „nie zmądrzał”, co wydaje się przedziwne, mimo posiadanej świadomości podlegania przez wszystkie istoty żywe (martwe też) upływowi czasu. Dziwne – tak jak rozliczne wady, którymi kuriozalnym sposobem partner obrósł będąc przy nas. Nie ma tu miejsca na bycie razem: aż śmierć nas nie rozłączy, w chorobie, biedzie, pomimo wszystko..., tu konieczne są powody, dowody, przyczyny, motywy, po prostu interes bycia razem. Totalna presja usprawiedliwiania, tłumaczenia, wyjaśniania. Koniunktura żądania legitymizacji, obowiązek udowadniania własnego prawa do bycia takim, jakim się jest, nawet w miłości. Odwieczne przeklęte pytanie „dlaczego?”, i dopóki się na nie nie odpowie póty wszyscy są podejrzani, aż nie udowodnią że nie są[5].

Wiemy od naukowców czym jest stan zakochania i jakie spustoszenia sieje w organizmach, a jednak bez względu na cierpienia serca, mamy to uczucie za cudowne i wspaniałe, ba, za samo źródło dobra. Dopóki się nie przekonamy na własnej skórze, że ta nasza mała ograniczona miłość – skupiona przez jakiś czas na jednej osobie – jest siedliskiem niebezpieczeństwa dla naszego zdrowia psychicznego, m. in.: paranoi, manii, depresji, obłąkania, szału, opętania, nieokiełznania, dzikości serca. Z drugiej strony dzięki temu „nadmiarowi” mamy możliwość dostrzeżenia tej i innych głupot. Bardzo podoba mi się koncepcja miłości platońskiej: miłości do prawdy, piękna, dobra, które są ideami – drogowskazami na drodze, niosącymi wszelako pogardę dla rzeczy bliskich ziemi. Ta koncepcja dała początek wzorowi miłości chrześcijańskiej. Jednak w tym wydaniu człowiek powinien kochać nie tylko idee i swoją „drugą połowę” lecz wszystko i wszystkich, bez względu na charakter i czyny bliźnich. Pomimo różnic, w buddyzmie panuje podobny model miłości, z tymże pozbawionej rysu cierpiętniczego.
Wszystkiemu winne marzenia, ktoś kiedyś powiedział „uważajcie na nie, bo one się spełniają!” - przestrzegając zapewne przed ich zgubnym wpływem. Można w życiu spotkać upragnioną osobę, o której się marzyło już w dzieciństwie. Zrodzoną z jakiegoś pragnienia spełniania życia według słów – które się czytało, z dźwięków muzyki – którą się namiętnie słuchało, z obrazów – które się oglądało; ale samo pragnienie było jakby z nikąd, nienabyte. Jest to pewnego rodzaju nienasycone pragnienie pełni, poznania. Szukanie odpowiedzi na dręczące pytania, które fragmentarycznie pojawiają się nam w trakcie życia. Można spotkać taką osobę, jednak zmierzyć się z nią, odkryć jej wady, tzn. ludzkie cechy, już nie jest takie proste. Marzenia, które „spadają na Ziemię” stają się na miarę naszą, tak byśmy mogli się z nimi mierzyć, stąd być może liczne rozczarowania nimi. A wszystkiemu winna nasza motywacja ociekająca oczekiwaniami.

Gdy kogoś zachłannie kochamy, „przymykamy oko” na jego wady, ale tylko do czasu „prawdziwego spotkania” się z ukochaną osobą, wtedy nadchodzi złość i gniew, że wybrana przez nas osoba w ogóle je posiada, jeszcze nie wiemy, że ona to lustro nasze, w którym możemy dostrzec własne „słabości”, zbojkotowane przez nas samych przed laty, uznane za niepotrzebne, zbyteczne[6]. Dla dopuszczenia miłości do siebie, czy też po prostu wejścia w nią musimy zrezygnować z siebie w sensie otwarcia się na wszelkie możliwości bez ich wartościowania, nawet na te nieprzyjemne, choć to dla nas często niewykonalne, niedopuszczalne, gdyż traktujemy rzeczy w kategoriach podmiotowych i przedmiotowych, personalnych i własnościowych: że oto Ja mam zrezygnować z „czegoś” (mojego), dla „kogoś” (innego)! Nie bierzemy pod uwagę, że wiedza na temat tego: iż strata może okazać się w konsekwencji zyskiem, jest nam potrzebna do lepszego funkcjonowania w życiu. Paradoksalnie bierze się to stąd, iż posiadamy za małą świadomość posiadania ego, by móc zacząć je uzdrawiać, dbać o nie bez uprzedzenia, zamiast z nim walczyć, by za wszelką cenę mieć się za altruistę. Takie postępowanie karmi je stukrotnie więcej, a ono rośnie w siłę. Tracimy wtedy swą wyjątkowość, niepowtarzalność zupełnie nie pozbywając się problemów i nie tracąc zachłannego ego, wręcz przeciwnie.

Miłość to wielki temat na miarę śmierci i życia, których doświadczamy pośrednio, za pomocą wątków pomniejszych. Trudno nam kochać wszystko i wszystkich, jak to zapisano w biblii czy sutrach. Cóż my możemy wiedzieć o miłości kochając na jakiś czas tylko jedną, wybraną osobę. Dzieje się tak być może dlatego, że trudno nam widzieć siebie jako istoty przemijające – jak to potrafią buddyści, mentalni samobójcy[7] czy świadomi szaleńcy[8]. Może miłość, tak jak życie i śmierć, po prostu: jest, ale nie w ten sposób w jaki przyzwyczailiśmy się o niej myśleć: substancjalny i jednostkowy. Niedostępny jest nam sposób widzenia rzeczy takimi jakimi są. W sensie logicznym, racjonalnym nie jesteśmy w stanie tego pojąć, właśnie, pojąć!,,, i tu pojawia się problem: nie pojąć, nie oto chodzi – pojęcie jest konstruktem umysłowym, konkretnego typu, urobione za pomocą mentalnych nadruków. Być może wystarczy czuć własne istnienie, uczyć się go doświadczając życia poprzez widzenie siebie samego w sytuacjach istnienia, poprzez doświadczanie własnego przemijania i poprzez kochanie jakiejś osoby, by wejść w przemijanie w ogóle i w miłość do wszystkiego. Trudno mówić o tym nie popadając w banalność, śmieszność ze względu na pewien rodzaj patetyczności i romantyczności, a my wstydzimy się tego typu emocji, przeszkadzają nam one, krygujemy się przed nimi, bo niby każdy o tym wie, ale nie mówi, nie robi, bo to jakieś takie „żenadne”.

Na świadomy brak uwikłania w uczucie na podstawie tworzenia związku często decydują się istoty silnie związane z własną pasją tworzenia, nie potrafiące dzielić swojego czasu pomiędzy potrzeby kogoś innego, którym nie zależy także na przekazaniu swojej puli genów dalej w przyszłość, gdyż bardziej mają na uwadze pozostawienie po sobie śladu w zapisie kulturowym za pomocą własnej twórczości właśnie. Miłość jakakolwiek z reguły jest im obca: miłość do bliźniego, ojczyzny, bóstwa, a nawet krewnych czy przyjaciół – nierzadko z powodu nieudanych miłostek nad którymi nie mieli kontroli i ucieczki w realizowanie swojej pasji twórczej, nad którą mają kontrolę. Może się to wiązać z rozpasaniem własnych potrzeb, ekshibicjonizmem i nonszalancją okazywaną wszystkiemu co uchodzi za normę społeczną. Tu ego samo się rozrasta do niebotycznych, boskich wręcz rozmiarów i jedynie miłość własna istnieje, ale dopiero gdy ego przybiera wielkie rozmiary można je dostrzec i coś z nim zrobić, bo staje się wtedy wytworem zewnętrznym i wewnętrznym. Być może jest to jedyna droga do zrozumienia bliźnich i pokochania ich.

[1] Michel Houellebecq, Cząstki elementarne, tł. A. Daniłowicz -Grudzińska, Wyd. W.A.B, W-wa 2005, s. 270.
[2] Tenże, s. 252-253.
[3]  Tenże, s. 59.
[4]  Tamże.
[5] Zob. Odo Marquard, Apologia przypadkowości, tł. K. Krzemieniowa, Oficyna Naukowa, W-wa 1994,  s. 8-11.
[6] Zob. Carl Gustaw Jung, Archetypy i symbole. Pisma wybrane, tł. J. Prokopiuk, Wyd. Czytelnik, W-wa 1976.
[7] Zob. Marta Kasprowicz, Świat mentalnych samobójców. Przestrzeń liminalności istnienia, w: „Okolice” nr 1-2/2004.
[8] Zob. Tenże, Nomadyczność istnienia świadomego szaleńca. Szaleństwo jako świadome wykorzenienie, w: Zjawisko szaleństwa w kulturze, (red.) Marta Kasprowicz, Wyd. Naukowe UMK, Toruń 2010 (w publikacji ilustracje autorskie).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz