środa, 13 kwietnia 2011

Pierwiastki odczucia artystycznego (rozumienie tworzenia)




Mam potrzebę wyjaśniania wszystkiego biografią, także sztuki np.: biografią artysty. Wolę odbierać sztukę jako kwestię nieodrębną od biografii autora, jak i kontekstu kulturowego. Mało tego, uważam, że żadna rzecz na tym świecie nie żyje własnym życiem, nie jest bytem samym w sobie.
Ale do rzeczy: chciałabym przedstawić siebie i osobisty stosunek do twórczości. Zacznijmy od banału: wrażliwość albo się ma albo nie, tak samo jest z talentem. Ale jak to z banałami bywa, nie są wcale tak oczywiste jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Jeśli się posiada talent, to należy go rozwijać, pracować nad nim, podobnie rzecz się ma z wrażliwością, by nie była tylko tkliwością czy sentymentalizmem. Trzeba wykonać sporo pracy, włożyć wiele wysiłku, by doszło do ich rozwoju. Należy zatem poddać się edukacji, nabyć doświadczenia i zdobyć wiedzę. Moja edukacja szła w kierunku artystycznym. Chciałam zostać twórcą. Ukończyłam Szkołę Muzyczną (z inicjatywy Mamy), potem Szkołę Plastyczną (już z własnej inicjatywy). W wieku 19 lat 'wypaliłam się' i zwróciłam się ku autoagresji, ale kontrolowanej - zainteresowałam się tatuażem w praktyce (choć były i formy niekontrolowane, ale aż tak osobista nie będę). Zwróciłam swą uwagę ku mechanizmom kulturowym i podjęłam studia antropologiczne.Doszło do powtórnego wypalenia i powróciłam na łono środowiska artystycznego. Zagnieździłam się na 'stoczni' - w Kolonii Artystów (z inicjatywy ówczesnej miłości). W tamtym czasie popełniłam kilka recenzji do pomniejszych gazet, miałam romans z prawicowym "Dziennikiem Bałtyckim". (Czego się wstydzę ale nie ukrywam. Zbyt wielkiego wyboru nie było, a ja chciałam po prostu doświadczyć specyfiki zawodu dziennikarskiego. 'Walnęłam' także pamflet na temat stoczniowego Młodego Miasta (pod pseudonimem Marek Pionke, by móc dalej pomieszkiwać w tym zacnym miejscu). To ponowne zakotwiczenie w środowisku artystów, co tu dużo mówić, natchnęło mnie jeszcze większą niechęcią do artystów i samej sztuki, może także i do samej siebie, z racji tego, że nie rozumiałam tej całej zabawy (choć dołożyłam wszelkich starań, by mnie w tym kierunku należycie wyedukowano). Wydało mi się to wszystko ni mniej ni więcej - wymyślone. Nadal tak uważam, choć doszło do mnie w końcu, że rzeczy 'wymyślone' są naturalnym środowiskiem człowieka. Zrezygnowałam wtedy z wielu rzeczy, łącznie z możliwością życia pomiędzy artystami, ale nie zrezygnowałam z twórczości. Pomimo dystansu dzielącego mnie od sfery sztuki, nadal tworzyłam: pisałam, fotografowałam, projektowałam, rysowałam etc. Dziwnym trafem dostałam się studia doktoranckie z zakresu filozofii kultury. Zaczęłam publikować teksty wymagające naukowej oprawy. Jak się okazało mój stosunek do sztuki przekłada się na podejście do nauki. I tu i tu: elitarność, hierarchia, hermetyczność a nawet snobizm. Jednak to uczucia odgrywają w moim życiu ważną rolę, a na to nie ma miejsca w niszy naukowej, za to w sferze sztuki więcej można: i pomyśleć, i poczuć, i powiedzieć. Zawsze przemycam w swoich teksach część z tego emocjonalnego doświadczenia, zachowując jedynie pozory naukowości. I w nauce i w sztuce interesują mnie postaci obdarzone umiejętnością przetwarzania rzeczy zastanych, przekraczające granice tego, co uznane za oczywiste, normalne, naturalne, takie jak: Rimbaud, Artaud, Witkacy, Bataille, Woolf, Nietzsche, Cioran, Wojaczek, Plath, Dali, Duchamp, Foucault, Curtis. Miałam w swym życiu (nie)przyjemność poznania tego typu ludzi - nie zyskiwali mojej sympatii, lecz podziw pozostał po dzień dzisiejszy. Okazało się, że moje wyobrażenia o genialnych twórcach nie są wyolbrzymione, ba! może nawet są zbyt nieśmiałe. (Nie)stety są to wyjątki, w większości wypadków nie czuję podziwu, ani zrozumienia, ani nawet sympatii - dla poszczególnych dzieł sztuki, być może dlatego, że moja wrażliwość karmi się słowem, biografią - najlepiej pełną doświadczeń granicznych, stanów krytycznych - po prostu wewnętrznym, pogmatwanym życiem autora. Dla mnie dzieło jest autobiograficzne. Muszę sięgnąć do biografii by zaistniała możliwość utożsamienia. Bez utożsamienia jestem zdolna zrozumieć dzieło, ale jak się okazuje zrozumienie nie zawsze wystarcza do pełnej aprobaty. Niekiedy mam wrażenie, że moje podejście ogranicza się do estetycznego bądź literackiego: więc albo mi się coś podoba na pierwszy rzut oka i wtedy nie wiem dlaczego, bo jest to kwestia podprogowego oddziaływania formy na percepcję (układ linii, faktury, itp.), albo rozumiem dane dzieło, gdy wytłumaczę sobie za pomocą kolejnych danych, o co w nim chodzi, wtedy albo się z nim utożsamiam albo nie. 

Co tu kryć: wszyscy kierujemy się subiektywnymi ocenami, własnymi kryteriami, choć możemy pojąć i te obiektywne, w które zostaliśmy wyposażeni, w trakcie edukacji. Wynika z tego jak zwykle, że chodzi o złoty środek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz